Budzi wdzięczność za dar płodności, a
potem za dzieci, które się poczynają. Joanna Napiórkowska, 27-letnia
kobieta, jakiś czas temu zainteresowała się naprotechnologią. Od czasu
dorastania miała problemy skórne, ostry stan trądziku. Z tą
dolegliwością zgłosiła się do dermatologa, który polecił jej
zastosowanie środka antykoncepcyjnego, przepisywanego często w
problemach skórnych. Jak każdej dorastającej dziewczynie zależało jej,
by pięknie wyglądać, mieć ładną cerę. I rzeczywiście po jakimś czasie
stan skóry uległ poprawie, jednak dziewczyna zaczęła tyć, przybrała na
wadze 8 kilogramów, poza tym skarżyła się na obniżony nastrój, brak
energii i zapału do życia. W efekcie kompleksy związane z wyglądem się
nasiliły.
Lekarz prowadzący radził, by mniej
jadła. Mimo że Joanna nie odczuwała wzmożonego apetytu, jednak tyła.
Czuła się obolała, opuchnięta. Niezadowolona z leczenia trafiła do
endokrynologa, który z kolei na zmiany skórne spowodowane nieprawidłowym
poziomem hormonalnym polecił jej inny środek antykoncepcyjny - nowszej
generacji. Odstawiła poprzednio stosowany środek - problemy skórne
powróciły błyskawicznie z bardziej wzmożonym nasileniem niż przed
zastosowaniem środka. Po tym kolejnym środku Joanna schudła, jednak
nadal odczuwała ciągły stan obniżonego nastroju, miała złe samopoczucie,
niskie libido, brakowało jej ochoty do życia. - Nie myślałam o
macierzyństwie. Utożsamiałam je z jakimś ogromnym trudem, jeszcze
bardziej intensywnym leczeniem, kojarzyło mi się głównie z problemami.
Nie myślałam też, że antykoncepcja może mieć wpływ na moje
macierzyństwo, na to, że mogę mieć problem z płodnością - wspomina
dzisiaj kobieta.
Trafiła do Agnieszki Pietrusińskiej,
instruktorki modelu Creightona. Odstawiła dotychczasowe leczenie i
zaczęła prowadzić obserwacje. Płodność powracała powoli, cykle były
bardzo nieregularne, trwały bardzo długo. Po upływie roku zaczęły wracać
do normy. Podjęła leczenie hormonalne i z miesiąca na miesiąc zauważała
poprawę. - Zaczęłam odkrywać swoje ciało zupełnie na nowo. Nigdy
wcześniej nie miałam takiej świadomości własnej kobiecości i
postrzegania płodności jako daru, a nie jako balastu dostarczającego
tylko kłopotów. Przyczyniła się do tego także moja znajomość z pewną
wielodzietną rodziną we Włoszech, w której każde dziecko przyjmowano
jako wieki prezent od Boga - opowiada dzisiaj kobieta. Z obserwacji dało
się odczytać pewne nieprawidłowości, zawyżone progi hormonalne, które
powodowały bezowulacyjne cykle, nadprodukcję andosterionu, której
objawem są często problemy skórne, jak też podwyższony poziom
prolaktyny.
Po jakimś czasie miesiączki stały się
regularne. Joanna stwierdziła, że to może wskazywać na pełny powrót do
zdrowia. Jednak dr Maciej Barczentewicz, do którego trafiła po kilku
miesiącach obserwacji, stwierdził nieprawidłowy poziom progesteronu.
Kobieta zaczęła się leczyć. Nie planuje jeszcze rodziny, poczęcia
dziecka w najbliższym czasie, jednak chce przygotować się do tej roli i
przygotować swój organizm, by stworzyć optymalne warunki do poczęcia
dziecka, zadbać o swoje zdrowie. Na pewien okres zaprzestała leczenia,
ale teraz, kiedy w Warszawie przybyło kilku nowych lekarzy
przeszkolonych w zakresie modelu Creightona, postanowiła ponownie
skorzystać z porad jednego z nich - dr Ewy Ślizień-Kuczapskiej,
ginekolog położnik.
Po kilku latach leczenia, rozwoju
ośrodków, które leczą na zasadach naprotechnologii, rośnie liczba
dzieci, jak również liczba zadowolonych z tej formy leczenia kobiet.
Pani Anna z pomocą naprotechnologii, leczenia hormonalnego, po wielu
latach wcześniejszych, bezskutecznych starań doczekała się upragnionego dziecka.
Narodzi się ono już niebawem, w czerwcu.
Podczas leczenia, gdy wydawało się jej, że nie przynosi ono
oczekiwanych rezultatów, przeżywała chwile kryzysu. Właśnie w tamtym
momencie uświadomiła sobie, jak bardzo model Creightona wzmocnił jej
relacje z mężem, na pewien sposób pomógł usprawnić do podjęcia roli
matki. Pan Bartek zapisywał na karcie wyniki całodziennych obserwacji
swojej żony. Wspólnie konsultowali, co mogą oznaczać pewne markery.
Oboje też czuli się odpowiedzialni za swoją płodność. - W pewnym
momencie pogodziłam się z naszym cierpieniem, z tym, że może nigdy nie
będziemy mieć dzieci. Doceniłam na nowo to, iż mamy z mężem siebie
nawzajem, że jesteśmy silni. Podziękowałam Bogu za lekarzy, ludzi,
którzy chcieli nam pomóc. Pomyślałam sobie, że to, co nas spotkało,
lepiej przygotowało nas do macierzyństwa, ojcostwa. Nauczyło mnie
systematyczności, wytrwałości - cech, które dotąd nie były moją silną
stroną, a są tak bardzo potrzebne do podjęcia ról ojca i matki - mówi
dziś pani Anna.
Artykuł pochodzi z serwisu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz